czwartek, 28 lutego 2013

Chwała ludziom "dobrej" roboty!

Wiem, wiem, miałyśmy sięgać na wyższą półkę. Niestety, splątały nam się nogi i eleganckim ślizgiem wpadłyśmy pod regał, skąd wygrzebałyśmy książkę Mariola, moje krople...
Wniosek: brudy wymiatać należy nie tylko spod dywanu.
Jak to się mogło stać? Kiepsko u nas z równowagą, zwłaszcza umysłową.
Jeszcze jesienią uległyśmy Małej Mi i obiecałyśmy omówić tę książkę. Słowo się rzekło, Mariola... u płota.
Siłą rzeczy za sprawą Małej Mi i Marioli... (nomen omen), naszą uwagę na kilka godzin przykuła Małgorzata Gutowska-Adamczyk. Dała się ona poznać jako nauczycielka, pisarka, historyk teatru, scenarzystka filmowa, dziennikarka, matka i żona, czyli "krawaty wiążę, przerywam ciąże", kobieta-orkiestra; niektórzy mogliby nawet powiedzieć kobieta renesansu (hm...). Licznie nagradzana za swoją twórczość i społeczne zaangażowanie. Popularność zyskała jako autorka literatury dla młodzieży i scenariusza całkiem udanego serialu Tata, a Marcin powiedział. Koniec końców jednak dorosła i zainteresowała się dorosłymi. Jako pierwsza pojawia się Serenada, czyli moje życie niecodzienne, później wydana zostaje saga rodzinna Cukiernia pod Amorem, pomiędzy kolejnymi jej częściami światło dzienne ujrzały jeszcze Jak zabić nastolatkę (w sobie)? i Mariola, moje krople..., a na deser kontynuacja "Amora", czyli Podróż do miasta świateł oraz uzupełniająco Małgorzata Gutowska-Adamczyk rozmawia z czytelniczkami Cukierni pod Amorem i Paryż, miasto sztuki i miłości w czasach belle époque przy współudziale Marty Orzeszyny. Ponadto Gutowska jest autorką dialogów do popularnego serialu Na wspólnej.
Im więcej o niej słuchałyśmy, tym większą niechęć w nas wzbudzała. (Gwarantuję, że nie takie było zamierzenie Małej Mi.) Wywiady, opisy spotkań autorskich to w większości przesłodzone banały, wypowiedzi w swym zamierzeniu prostolinijne wypadają jak czystej wody lizusostwo skierowane do zakochanych w niej pensjonarek i gospodyń domowych. Oczywiście nie oznacza to, iż pani Gutowska nie ma nic mądrego do powiedzenia, a wśród jej wielbicieli na pewno nie brakuje inteligentnych, oczytanych osób. Wydaje mi się jednak, że celowo jest kreowana na taką ciepłą, uroczą i odrobinę bezmyślną osobę. Zapewne powieści znacznie lepiej się sprzedają w komplecie z tego typu wizerunkiem. Ostatecznie dobiła nas jednak książka Małgorzata Gutowska-Adamczyk rozmawia z czytelniczkami Cukierni pod Amorem. Kto i po co wydaje coś takiego?! Nasuwają się dość oczywiste odpowiedzi. Wiadomo, że jak nie wiadomo, o co chodzi, to zapewne chodzi o pieniądze, no i oczywiście o Miłość Własną. Wyjątki z tej książki, zaserwowane nam przez Małą Mi, wywołały dość niewybredne komentarze, a gdyby tej uczty literackiej było więcej, mogłaby nastąpić nieoczekiwana dla autorki reakcja zwrotna!
Jaka jest literatura pani Gutowskiej?
Z bólem brzucha i łzami w oczach wywołanymi nieustannym śmiechem przeczytałam Mariolę....Mimo to, a może właśnie dla tego, lektura ta wzbudziła we mnie mieszane uczucia.


Bardzo interesująca okazała się forma literacka wybrana przez autorkę, miałam wrażenie, że czytam sztukę teatralną, a jednak była to tradycyjna proza. Zabieg ten sprawił, iż zakurzony małomiasteczkowy teatr stał się bardziej realistyczny. Zapewne istotny był tu fakt, iż powieść powstała w wyniku przeredagowania scenariusza serialu telewizyjnego. Całość jest spójna, a intryga od początku do końca ma sens. Co przy sporej ilości zwrotów akcji nie jest bez znaczenia. Nie można autorce też odmówić poczucia humoru. Książka jednak składa się głównie ze starych, ogranych gagów, prostych humorystycznych zabiegów literackich,  przeplatanych dowcipami z baaaaardzo dłuuuuuuugą brodą. Bohaterowie kolejno pakujący się do łóżka, a później pod łóżko reżysera, Słowak Słowacki, głupi milicjanci, pierwszy sekretarz kompletny ignorant, cudowne rozmnożenie (w tym wypadku powielaczy)... Chciałoby się zaśpiewać za Marylą Rodowicz: "Ale to już było..." i niestety wraca jak bumerang. Powieść w zasadzie jest przewidywalna od pierwszej do ostatniej strony; może dla pokolenia, które nie pamięta czasów PRL-u, książka okaże się bardziej odkrywcza. 
Aby oddać sprawiedliwość pani Gutowskiej, muszę dodać, iż Mariola... nie jest pozbawiona pewnego uroku. Nie bez powodu u wielu osób wywołuje ona skojarzenia z Kabaretem Olgi Lipińskiej, szybkość akcji i ilość gagów na centymetr kwadratowy druku jest zdumiewająca. Myślę, że jako sztuka teatralna książka ta sprawdziłaby się znacznie lepiej i widzowie na pewno nie wyszliby ze spektaklu zawiedzeni.
Co na to reszta dziewczyn? 
Opinie były podzielone. Niektóre zniechęciły się w połowie książki, inne z przyjemnością zaśmiewały się do łez przy jej czytaniu aż do ostatniej strony. Pozwolę sobie zacytować chyba dość uniwersalną opinię Ludeczki: Nadmiar gagów, zwrotów akcji, wyrazistych (acz schematycznych) postaci, logicznych niedorzeczności powodował uczucie, że oglądam sitcom - brakowało tylko wybuchów śmiechu w tle. Jak w piosence Jacka Kleyffa: "Jaja nie do wytrzymania...".
Zdecydowanie nikt nie uznał Marioli... za arcydzieło i na pewno żadna z nas już do niej nie wróci.

Zgodnie z tradycją zamieszczam recenzję jednej z Książniczek, jako że to Mała Mi nakłoniła nas do przeczytania Marioli..., będzie to właśnie jej tekst.

Uczta śmiechu warta!

Dlaczego przeczytałam książkę Mariola, moje krople... Małgorzaty Gutowskiej- Adamczyk?
Po pierwsze – z powodu imienia – Mariola obecnie nie pojawia się zbyt często, a  baaaaardzo daawno temu było dość popularne  i to ja właśnie mam zaszczyt je nosić. Po drugie – pamiętam czas, w którym  ma miejsce akcja powieści i chciałam trochę  powspominać. A po trzecie – lubię się śmiać śmiechem lekkim, szczerym i nieskrępowanym, a recenzje zapowiadały ucztę „śmiechową”. Zdecydowałam więc, że będzie to lektura na ponury weekend i wcale się nie zawiodłam.
Nie pamiętam już, kiedy ostatnio tak dobrze bawiłam się,  spędzając czas  z literaturą – a  poświęcam literaturze naprawdę wiele godzin! Może nie trafiam na odpowiednie dzieła? Przyznaję, iż nie zapoznałam się jeszcze z Cukiernią pod Amorem tej samej autorki, ale może po nią sięgnę? Chociaż podobno nie jest tak zabawna jak Mariola..., będąca gotowym scenariuszem sztuki teatralnej lub nawet serialu TV.  Wszystko dzieje się w zawrotnym tempie, w jednym miejscu – prowincjonalnym Teatrze, a czas to listopad i grudzień 1981. Tematem  powieści  (scenariusza?) są przygotowania do wystawienia Horsztyńskiego, a premiera wypada 12 grudnia. Czasami miałam wrażenie, że tekst pędzi z szybkością światła, a ja nie mogę go dogonić! Zanim skończyłam  płakać ze śmiechu przy jednej scenie, pojawiała się następna – jeszcze zabawniejsza! Nie mogłam się oderwać od lektury nawet na kilka sekund – przeczytałam  całość! Ponad 300 stron... Jeśli ktoś lubi farsę z elementami groteski lub groteskę z elementami farsy – to polecam! Nie jest to powieść dla  wysublimowanych intelektualistów lub wielbicieli eposów. Pomimo tego, iż  książka emanuje błyskotliwym i niecodziennym poczuciem humoru,  zakończenie trochę mnie rozczarowało, spodziewałam się jakiegoś wstrząsającego Teatrem wydarzenia, a tak naprawdę 13 grudnia 1981 nic nim nie wstrząsnęło.
                                                                                                                                              Mała Mi

Moja znajomość twórczości pani Gutowskiej ogranicza się w zasadzie tylko do Marioli... Miałam jednak przyjemność przejrzeć Paryż, miasto sztuki i miłości w czasach belle époque i na pewno w wolnej chwili wrócę do tej książki, choćby ze względu na piękną szatę graficzną i sentyment do Paryża. Zakosztowałam także odrobinę Małgorzata Gutowska-Adamczyk rozmawia z czytelniczkami Cukierni pod Amorem, ale skończyło się to poważnym rozstrojem mózgu.
Marynika i Jarząbek gorąco zachwalają serię "pod Amorem", więc w ich imieniu polecam ją wszystkim wielbicielom ciastek i sag rodzinnych. Sama zapewne uczynię z niej mój wakacyjny balast podróżny (dobrze, że mam męża od dźwigania waliz :)).
A więc co z tą Gutowską?
Da się ją czytać, ale czy koniecznie trzeba?



Pozdrawiamy weteranów walki i pracy – budowniczych Polski Ludowej!




środa, 6 lutego 2013

Bliskie spotkania trzeciego stopnia...

Dzisiaj będzie o spotkaniach autorskich, a w szczególności o jednym. Zróbmy to jednak po Bożemu, zgodnie z zasadą wpajaną mi wytrwale przez panie polonistki, wykładowcę od projektowania witryn internetowych i jednego pana mierniczego :), czyli od ogółu do szczegółu. 
Czym spotkania autorskie są, nikomu tłumaczyć nie trzeba, czyli "koń jaki jest każdy widzi". Doświadczeni bywalcy tego typu imprez wiedzą, że scenariusze mogą być różne w zależności od autora, czytelników, rodzaju literatury i organizatorów. Już jakiś czas temu doszłam do wniosku, że pisarz często jest ciekawszym rozmówcą niż literatem. Opowieści o "mękach twórczych" bywają bardziej interesujące niż  wydawniczy produkt końcowy. Czasem wydaje mi się, że autor powinien raczej opisać sam proces powstawania książki lub sposób pozyskiwania materiału, niż męczyć się nad wymyślną fabułą. Zdarza się jednak, że więcej do powiedzenia niż sam pisarz ma moderator prowadzący spotkanie i pół biedy, jeśli robi to dlatego, że główny gość programu jest niezbyt skorym do współpracy socjofobem (wszak wiadomo, że im większe fobie, tym lepsza książka) lub zwyczajnym typem introwertycznym z tendencją do "rozbudowanych" odpowiedzi monosylabicznych. Problem pojawia się, jeśli prowadzący ma ochotę zostać gwiazdą wieczoru i nie pozwala pisarzowi wtrącić choćby kilku  słów na własnym spotkaniu z czytelnikami, a co gorsza uważa, że anatomię dzieła zna lepiej niż sam jego autor.
Istnieje jeszcze opcja "gość samograj", czyli taki, który nie potrzebuje lub nie chce, by ktoś moderował spotkanie. Do tej pory z rozrzewnieniem wspominam wieczór z Justyną Bargielską, którą wystarczyło przedstawić w kilku słowach, a ona z rozbrajającą prostotą i poczuciem humoru wciągnęła publikę w opowieść o swym pisarstwie.
Kto pojawia się na takich imprezach? Oczywiście oddani wielbiciele twórczości zaproszonego gościa. Ale czy aby na pewno? Z mojego doświadczenia wynika, że na spotkania z bardzo znanymi osobistościami świata literatury poza wiernymi fanami przychodzą także osoby przygnane przez obowiązek, ciekawość, ambicję i głupotę. Wiadomo jak to jest: mus to mus, a w umiarkowanej ciekawości i wyższych aspiracjach też nic złego raczej nie ma. Głupota zaś to choroba nieuleczalna, a nad inwalidami pochylać trzeba się z wyrozumiałością. Sporadycznie trafia się jednak osobowość narcystyczna wygłaszająca długie monologi zarówno krytyczne, jak i analityczne, celem ukazania swej przewagi intelektualnej nad resztą zgromadzonej gawiedzi. W przypadku gdy odkryjemy kogoś takiego na sali, należy uciszyć go przy użycia narzędzia ciężkiego, gwałtownym ruchem przyłożonego do tyłu jego głowy (dla pewności czynność powtórzyć sześciokrotnie) lub od razu można pójść na kawę.
Na spotkaniach mniej znanych autorów można doliczyć się średnio 4 fanów, 1 przypadkowego gościa, 5 bibliotekarzy z obowiązku plus "krewni i znajomi Królika".
Reasumując, by spotkanie było udane, potrzebna jest równowaga między gościem a prowadzącym oraz publika przynajmniej umiarkowanie zorientowana w temacie i chętna do nawiązania dialogu.
Teraz możemy już przejść do szczegółu.
Niespełna tydzień temu wybrałam się wraz z trzema Książniczkami na spotkanie z Piotrem Bojarskim, dziennikarzem "Gazety Wyborczej" i autorem kryminałów (sam pisarz woli klasyfikować te książki jako literaturę sensacyjną) Kryptonim Posen, Mecz oraz zbioru historii o Wielkopolsce Cztery twarze Prusaka.

Od razu widać, że Bojarski jest dziennikarzem i krótka surowa forma literacka jest mu bardzo bliska, co w przypadku jego powieści jednak nie do końca się sprawdza. 
Aby oddać Panu Bojarskiemu sprawiedliwość, muszę dodać, iż zarówno jego praca publicystyczna, jak i zbiór historii o Wielkopolsce Cztery twarze Prusaka to wysokich lotów pisarstwo warte uwagi, a moje uwagi odnoszą się jedynie do jego kryminałów.
Miało być o spotkaniach autorskich, więc do rzeczy.
Po długiej naradzie wojennej nasza najwytrwalsza czwórka wybrała się na spotkanie głównie po to, by Marynika mogła zobaczyć żywego pisarza. Pomyślałyśmy, że upieczemy dwie pieczenie przy jednym ogniu i na początku zobaczymy żywego pisarza, a jak będzie kiepski, to na zakończenie do kolekcji będziemy miały jeszcze martwego.
Spotkanie jednak okazało się bardzo interesujące. Piotr Bojarski ujął nas swoją skromnością i wiedzą (Marynikę także, a może przede wszystkim schludnością - miał bardzo czyste buty). Dobre wrażenie psuła jedynie prowadząca spotkanie, koleżanka po fachu pana Piotra, Ewa Obrębska-Piasecka, która wypełniła wieczór mnóstwem własnych spostrzeżeń, wtrącając często swoje "trzy grosze"  i rozbijając tym samym spójność wypowiedzi pisarza. Polemika na tego typu spotkaniach jest mile widziana, dodaje odrobinę pikanterii, jednak pani Ewa wykazała raczej tendencję do pseudodowcipnego i przyjacielskiego wykłócania się z Bojarskim. Jak zauważyła Jarząbek, jej gadatliwość ograniczyła publiczności możliwość podjęcia dialogu z autorem. My jednak nie poddajemy się łatwo, w końcu gdzie diabeł nie może, tam Książniczki pośle. Skutecznie odegrałyśmy rolę wiernych czytelniczek (o ironio!), pytając o warsztat pisarski, materiały źródłowe i doskonałą znajomość zaułków dawnego Poznania. Bojarski pochodzi ze Wschowy, więc wiedzy o przedwojennym Poznaniu i ówczesnej topografii  miasta nie wyssał z mlekiem matki, za pomoc służyły mu stare mapy oraz albumy z fotografiami dawnego Poznania. Klimatyczne, mroczne zdjęcie przedstawiające kotlarnię w zakładach Cegielskiego zainspirowało go do uczynienia z niej miejsca zbrodni. Swoje pomysły i plan powieści spisywał najczęściej na... basenie, ściślej w kawiarni przy basenie, czekając, aż jego synowie zakończą lekcje pływania. Dzięki sporej wiedzy i dociekliwości Jarząbka usłyszeliśmy opowieść o pomyśle na "odwrócenie" historii w Kryptonim Posen. Bojarski historyk z wykształcenia, bardzo interesująco i obrazowo opowiedział co by było gdyby... Zabieg ten nie jest nowatorski, podobny motyw został wykorzystany między innymi przez Philipa K. Dicka w Człowieku z wysokiego zamku. Pomysł nadal jednak wydaje się ciekawy i niewyeksploatowany, dający spore możliwości. 
Generalnie wieczór można uznać za całkiem udany. Pan Piotr Bojarski ma spory potencjał, nawet jeśli nie jako powieściopisarz, to na pewno jako gawędziarz.
Spotkania autorskie często pozwalają spojrzeć na książkę innymi oczyma, odkryć ją na nowo. Zrozumieć. Życzę tego sobie i wszystkim wielbicielom literatur wszelakich. 

PS. Z dnia 01 marca 2013
Marynika zachęcona spotkaniem autorskim postanowiła Mecz przeczytać! 
Oto efekty. 

Errata, czyli skutki spotkania z Żywym Pisarzem
Bardzo lubię czytać książki, w których czuję, że autor się postarał, może i dla mamony, ale postarał się i w książce jest treść. Bywa bowiem, że treść ma do dubów smolonych bardzo blisko, a nieprawdopodobieństwa szerzą się jak zaraza w czasach zarazy i z litości nie powiem, gdzie to "bowiem" znajduję. Z przyjemnością więc donoszę, że Piotr Bojarski dał radę i mnie ujął, jako pisarz mnie ujął.
Otóż wbrew obawom, jakie miałam po spotkaniu z autorem – Mecz Piotra Bojarskiego mi się podobał. Muszę tu oddać sprawiedliwość, że obawy wzbudziła we mnie pani prowadząca spotkanie, a nie sam autor. Pani, zadając pytania naprowadzające, zbudowała w mojej głowie obraz powieści-cegły pełnej banalnych postaci i intryg, obraz "czarnego kryminału" z naciskiem na czarny. Szczęśliwie pisarz dużo lepiej się sprzedał, wypierając skutecznie intencję pani prowadzącej, co sprawiło, że postanowiłam przeczytać Mecz i nie żałuję.
Wracając do pierwszego zdania, pisarz Bojarski się w mojej ocenie postarał. Nie jest to może dzieło z pierwszej setki, ale fabuła jest zgrabna, trup pada z sensem i bez obrzydzenia, miejsca akcji są czytelne, tło historyczne interesujące, a postaci… są. Główny bohater Zbiniu jest sugestywnie opisany, posklejany wprawdzie z licznych wzorców literatury kryminalnej, ale ma swój poznański rys i dzięki niemu Kaczmarek wypada żywo i prawdopodobnie. Inni bohaterowie są zrobieni "po łebkach", ale mają potencjał, podobnie jak pisarstwo Pana Bojarskiego. Będą z nich ludzie!
Marynika