niedziela, 14 kwietnia 2013

Co straszy w Davos?

Jako że ostatnio mocno absorbuje mnie praca w zakurzonej kulturze, niniejszy wpis wyglądał będzie trochę inaczej niż zwykle. Książniczki przemówią tym razem pełniejszym głosem. Ode mnie tylko krótka postlekturowa refleksja.



Lecznicza Literatura

A mówią, że rozmiar nie ma znaczenia, no i proszę... Wielka klasyka, pod względem duchowym, jak i fizycznym, trafiła pod Babskie strzechy i przez dobry miesiąc prawie wszystkie spałyśmy z Hansem Castorpem, liczyłyśmy z nim czas i mierzyłyśmy temperaturę. Wszelkie podniety Czarodziejskiej góry jakoś nie spędzały nam jednak snu z powiek.
Czułam się ukołysana, czasem ukojona tą lekturą, sanatoryjny klimat był tak realistycznie przedstawiony, że po skończeniu książki zostałam prawdziwie uleczona. Może to świadomość, iż uwolniłam się wreszcie od mało rozgarniętego Hansa i ciężkich filozoficzny wywodów Settembriniego, wprawiła mnie w stan euforii. Po tej lekturze pozostały mi bardzo mieszane uczucia: z jednej strony była to podróż pouczająca i ważna, a z drugiej dość nużąca. Powieść wydała się znacznie bardziej interesująca w kontekście życiorysu i komentarzy Manna, wiele motywów nabrało głębi i znaczenia. Polecam. Mimo wszystko. Warto jednak dać sobie czas na powolne oswajanie się z wysokogórskim klimatem.
                                                                                                                                             M.Z

Czarodziejski ośmiotysięcznik

„męczy się człowiek Miron męczy
znów jest zeń słów niepotraf
niepewny cozrobień
yeń”

Miron Białoszewski

Książniczki postanowiły sięgnąć po klasykę literatury światowej. Lektura z górnej półki – padło na
Czarodziejską górę Tomasza Manna. Dlaczego warto było się pomęczyć? Już na początku książki autor
uprzedza nas, że główny bohater Hans Castorp nie jest postacią ciekawą. Wydarzania opisywane przez
Tomasza Manna też nie należą do szczególnie porywających. Uzdrowisko w Davos, miejsce akcji,
idealnie nadaje się na ucieczkę od życia. Słowem – nuda, nic się nie dzieje.

Czytając Czarodziejską górę, nagle zdajemy sobie sprawę, jak łatwo zmienić coś w życiu – wystarczy się
z niego wypisać. Razem z głównym bohaterem wspinamy się strona po stronie na czarodziejską górę
z przeświadczeniem, że ze szczytu widać najwięcej. To, że niektóre stanęły w pół drogi, wytrwalszych
nie przeraziło. I wreszcie koniec. Uff! Czy otrzymałyśmy zasłużoną nagrodę? Każda ma na ten temat
inne zdanie. Nie będziemy wskazywać palcem, dla kogo to była wypasiona intelektualna przygoda, dla
kogo zaspokojenie snobistycznej chęci wyjścia poza czytadła. Przynajmniej niektóre z nas deklarowały,
że poszerzyły horyzonty, jeśli nie samodzielnie, to przy pomocy obszernej interpretacji znawców
Tomasza Manna. Lekko nie było, ale bilans wydaje się być dodatni. Pierwszy ośmiotysięcznik literatury
zdobyty!                                                                                                                                    
                                                                                                          To mówiłam ja, Jarząbek!


Co straszy w Davos? Czyli uprzedzenia do wielkiej literatury

Czarodziejska góra straszy już od pierwszej strony, a nawet od samej okładki, na której stoi
czarodziejskie słowo NOBEL.

Chwała Nobla przyznanego Tomaszowi Mannowi stawia ją na półce książek wielkich i
trudnych, a co ważniejsze nacechowanych przekazem ideowym. (Wyczytałam gdzieś, że
Nobla nie przyznaje się z powodów artystycznych, aspekt ideowy ma w tej nagrodzie wielką
tradycję.)

I tu leży pierwszy strach pochowany: tamte czasy.

Nie ma szans, żeby bez pomocy wikipedii przeciętny (choć przecież inteligentny)
czytelnik był w stanie ogarnąć liczne niuanse polityczno-społecznie Niemiec w okresie
międzywojennym, którymi Mann sypie jak z rękawa, wkładając idee w usta bohaterów
(zawsze wydawało mi się, że odrobina obrzydliwych porównań dynamizuje tekst).
Bo czyż można zrozumieć cokolwiek z debat Settembriniego i Naphty bez przygotowania
filozoficzno-historycznego? Autor nazywa wprawdzie po imieniu ich poglądy, ale ich
argumenty i postawy filozoficzne są w skrajnych przypadkach transparentne, przenikają się i
łatwo się zgubić w gąszczu idei. Bardzo się starałam, ale bez lęku przyznam – zgubiłam się i
często pomijałam te dywagacje.
Myśl filozoficzna jest w Czarodziejskiej górze tak dominująca, że pozostałe wątki stanowią w
moim przekonaniu bogate, ozdobne tło dla wyższych rozważań.

Postacie, czyli bohaterowie – w drugiej części straszą nawet zupełnie serio podczas seansu
spirytystycznego – barwna grupa indywidualności, które jak marionetki w teatrze lalek
symbolizują różne postawy i kultury. Postacie, które można by nazwać symbolicznie Pan
Wojak, Pan Filozof, Pani Miłość, Pani Głupota i jedyny Widz Hans Castorp. Właśnie
to sceniczne skojarzenie, zbudowane poprzez zabieg zamknięcia postaci w niezmiennej
przestrzeni Góry, jest tym, co dyscyplinuje moje rozumienie dzieła. Zamknięci w
specyficznej sytuacji aktorzy poddani leczącej terapii, a przede wszystkim nudzie, odcięci
od prawdziwych problemów i wolni od codziennych trosk grają coraz to nowe role. Wielkie
brawa!

Co pisarz miał na myśli?

Obawiam się, że to kolejny strach – w obliczu wielkiej literatury nadal inteligentny (choć
przeciętny) czytelnik musi odczuwać lęk przed próbą zinterpretowania dzieła. Kimże ja
jestem? Nie takie mózgi pochłonięte literaturą bez reszty próbowały napisać i nazwać po
imieniu intencje autora. A jednak Mann napisał to dla ludzi i oni to czytają, czyli o co chodzi?
Myślę, że istotą jest tu strach przed ignorancją. Wierząc (resztami sił wprawdzie) w
autorytety, automatycznie skłaniamy się ku profesjonalnym interpretatorom, oddając im rację
z założenia. Złapałam się na tym podczas naszego spotkania: czytałyśmy wyjaśnienia i opinie
innych. Pomyślałam: to fajnie, że ktoś nam pokazuj te ukryte klucze. Ale czy to konieczne?
Czy nie warto z pozycji laika mieć swoje zdanie? A może się mylą?

Czarodziejstwo tej książki leży właśnie w tym, że można o niej gadać godzinami. Przeczytałam już mnóstwo książek, ale takiego bogactwa treści i słów, jakimi posługuje się Mann, chyba nie spotkałam. Bo Mann nie jest pisarzem, który umie wszystko opisać, nie mając nic do powiedzenia. Bez przerwy porusza jakieś tematy i nawet jeżeli pisze – wydawać by się mogło – o niczym, zdumiewająco jednak skłania nas do przemyśleń. Dla mnie najbardziej fascynujący jest sam eksperyment będący kanwą książki: ustawienie ludzi
w oderwaniu od toczącego się w dolinie świata. Poddani niezwykłym okolicznościom zdają się lewitować pomiędzy ziemią a niebem. Bardzo jestem ciekawa, gdzie w dzisiejszych czasach byłby możliwy taki byt? Boję się, że nie istnieje, a przecież Czarodziejska góra nie jest książką fantasy, czyż nie?

                                                                                                                   Marynika



Jak widać wielcy autorzy nas nie deprymują, trzeba czegoś więcej niż Nobla byśmy z pokorą pochyliły głowy i uznały bez szemrania wielkich literatów tego świata za bezdyskusyjnie godnych naszej uwagi :)
Nie poddajemy się jednak w poszukiwaniu lektury doskonałej.
Może następnym razem?

5 komentarzy:

  1. Marynika na smiertelnie poważnie. Aż się przestraszyłam :) Ale bogactwo wyrazu wielkie, chylę czoła! Jarząbek

    OdpowiedzUsuń
  2. Dzień dobry! Bardzo się cieszyłam, że będę mogła po raz pierwszy, inauguracyjny, uczestniczyć w Waszych obradach - zaproszona przez Lisseque - niestety, plan spalił na panewce. Szkoda... więc napiszę kilka słów ze swej strony, gdyż lektura zrobiła na mnie wrażenie ogromne.
    Szczerze mówiąc, było to moje drugie podejście. Pierwsze miało miejsce bodaj w liceum, zakończyło się fiaskiem. Pokonana, poległam może w połowie, czy jakoś tak… wykończył mnie jakiś szczegółowy opis bibelotów w gabinecie (szukałam go teraz, ale nie skojarzyłam :P) Tak więc, przymierzając się obecnie, czułam lekki niepokój w sercu… jednak okazało się, że jak do wszystkiego, i do Czarodziejskiej Góry trzeba dorosnąć (jak np. do filmu „Magnolia”, na którym dwa razy zasnęłam, dopiero za trzecim udało mi się obejrzeć go w całości i uznałam go wtedy za genialny ;))
    Tak czy inaczej. Książka mnie powaliła w absolutnie pozytywny sposób (jednej tylko dyskusji Naphty z Settembrinim, pod sam koniec, nie zdzierżyłam), moim zdaniem jest to książka Totalna, opisująca cały świat i życie :) Mam jednak pewne zastrzeżenia do określenia rzuconego przez p. Jarząbek. Chodzi o ten ośmiotysięcznik… ja mam b. złe skojarzenia, jeśli o to chodzi….
    Już mówię, co mam na myśli – pozwolę sobie w tym celu zacytować swoją wypowiedź na jednym z portali społecznościowych – gdyż gdy ją pisałam, byłam w trakcie lektury i pod wpływem emocji. Książkowych i życiowych. Dziś bym już tak ładnie (w swoim mniemaniu) nie napisała ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. c.d. cz. II (nie mieści się w jednym komentarzu całość)

    13.III.2013
    „Nie chcę, by ktokolwiek podejrzewał mnie o kreowanie siebie i chełpienie się swą erudycją/oczytaniem – kosztem czyjejś tragedii. Ale w obliczu tego co się stało polskim himalaistom, dziś właśnie podczas czytania „Czarodziejskiej góry” Tomasza Manna, natrafiłam na coś, co MUSZĘ przytoczyć publicznie, przybliżyć też innym to, co sama odkryłam i co mnie poruszyło do głębi. Książkę czytałam już kiedyś, nie dałam wtedy rady dobrnąć do końca – przytłoczyła mnie, byłam chyba zbyt młoda. Prawdopodobnie dojrzałam do niej, gdyż obecnie jestem skłonna uważać ją za Książkę Totalną, opisującą Wszystko. Byłam dziś naprawdę w totalnym szoku, gdy przeczytałam słowa, będące niemal echem słów pana Macieja Berebeki z tego wywiadu: http://www.sport.pl/sport/1,65025,13530820,Maciej_Berbeka__Mowie_Wam_jest_dobrze__SYLWETKA_.html (chodzi mi głównie o wypowiedź: „Ocieramy się o tę granicę i w naszych rozmowach w górach było takie określenie: czy dotknąłeś już drugiej strony lustra, czy tam już zajrzałeś? I ktoś, kto tego uczucia doświadczył, w podświadomości chce do tego wracać, potrzebuje być w tej sytuacji, gdy poziom adrenaliny będzie tak duży, a stawka będzie tak wielka, że znowu mu się za tę drugą stronę lustra uda spojrzeć”).

    OdpowiedzUsuń
  4. „Pięknie było zimą w górach – nie było to piękno miękkie i łagodne, lecz podobne dzikiemu pięknu Morza Północnego przy silnym wietrze zachodnim; wprawdzie bez huku grzmotów, w śmiertelnej ciszy, ale budziło pokrewne uczucie głębokiej czci (…) Cieszył się swym osiągnięciem, które mu otwierało dziedziny niedostępne, nie natrafiając prawie na przeszkody. Pozwalało mu otoczyć się upragnioną samotnością, i to możliwie najgłębszą, dającą sercu przeżycia człowiekowi zupełnie obce i krytyczne (…) Nie, ten świat ze swym bezbrzeżnym milczeniem nie był gościnny; przyjmował tego, kto weń wchodził, na jego własny rachunek i ryzyko; właściwie nie przyjmował, lecz tylko znosił jego wtargnięcie, jego obecność, i to w sposób, który za nic nie ręczył i nic nie obiecywał, wzbudzał uczucie czegoś groźnego i żywiołowego, nawet nie wrogiego, lecz raczej śmiertelnie obojętnego (…)
    Hans Castorp (…) wydał się sobie samemu bardzo zuchwały, gdy tak podsłuchiwał praciszę, śmiertelnie bezgłośną pustkę zimową; a gdy w powrotnej drodze ukazały mu się znów spoza zasłon pierwsze ludzkie siedziby, doznawał uczucia ulgi, które uświadamiało mu jego poprzedni stan i pouczało, że w ciągu owych godzin umysł jego był opanowany tajnym, a świętym lękiem. Niegdyś stał (…) na brzegu potężnego wzburzonego morza jak przed klatką lwa, za której kratą bestia otwiera głębię paszczęki z przerażającymi kłami; później kąpał się (…); jeszcze ostatni odprysk opadającego bałwanu uderzył go po karku, jak łapa zwierza. Od tej chwili znał to szczęście i upojenie, jakie daje lekkie miłosne zetknięcie z potęgami, których pełny uścisk byłby unicestwieniem. Ale nie odczuwał jeszcze chęci spotęgowania tego entuzjastycznego kontaktu ze śmiercionośną przyrodą tak, by stanąć wobec groźnego pełnego uścisku; nie pragnął, jako słaba, choć przez cywilizację nie najgorzej uzbrojona ludzka istota, zdobyć się na odwagę i zapuścić tak daleko w grozę lu przynajmniej dopóty przed nią nie uciekać, aż kontakt dojdzie do punktu krytycznego, kiedy nie będzie go już można utrzymać w dowolnych granicach, kiedy będzie chodzić już nie o brygi piany i lekkie uderzenia łapy, lecz o fale, paszczękę, morze.
    Jednym słowem – Hans Castorp okazywał tu w górze odwagę, jeśli odwagą wobec żywiołów jest nie tępa trzeźwość w stosunku do nich, lecz świadome oddanie się i lęk śmiertelny, choć przezwyciężany pod wpływem sympatii. Sympatii? Tak Hans Castorp odczuwał w swej wąskiej piersi cywilizowanego człowieka sympatię dla żywiołów; a zachodził związek między tą sympatią a nowym poczuciem godności, jakie się w nim odezwało na widok saneczkującego ludu i powiedziało mu, że bardziej dlań odpowiednia i pożądana jest samotność głębsza, większa, mniej po hotelowemu wygodna niż ta, której doznawał w lodżii swego pokoju. Patrząc stamtąd na wysoko kłębiące się mgły, na taniec śnieżnej zawieruchy, w głębi duszy wstydził się, że na rzeczy te gapi się, odgrodzony od nich puklerzem komfortu.”

    OdpowiedzUsuń
  5. c.d. cz. IV i ostatnia ;)

    I tak dalej, i tak więcej. Dalej jeszcze nie doczytałam, ale jak sądzę, mogłabym fragmenty dalsze też przytaczać. Rozdział nazwany jest „Śnieg” i o tym żywiole opowiada w sposób taki właśnie, plastyczny, poruszający struny wzruszenia w sercu. Że rozumiem go w pewien sposób. Sama jestem mieszczuchem i tchórzem, ale w pewnym sensie przeczuwam, jak można tak czuć, miewałam takie przebłyski nabożnego szacunku, strachu i miłości – w stosunku do morza. Więc i góry pewnie mogą rodzić takie uczucia. Buntuję się przeciw temu co się stało i czuję gniew, nie rozumiem tych mężczyzn, że oni tak idą – zamiast siedzieć w domu i żyć. Ale te słowa jakoś przybliżają to, dlaczego inaczej nie mogli postąpić.”

    Pozdrawiam i przepraszam za rozwlekłość. Ale wtedy to było dla mnie wstrząsające i obezwładniające. Btw, "Czarodziejska Góra" była jedną z tych książek, o których, gdy je czytam - na okrągło opowiadam otoczeniu i wszystko mi się z nimi kojarzy i nawiązuje. To wg mnie świadczy o tym, że książka jest cenna, aktualna i ważna :)
    Sit

    OdpowiedzUsuń