czwartek, 8 listopada 2012

O Rajuś...

Nasze spotkane 26 października było wielce bogate we wrażenia.
Obchodziłyśmy Klubowe 2 urodzinki i udało mi się zaskoczyć Książniczki cudnym tortem w kształcie książki z wypisanymi naszymi imionami. Pani w cukierni pytała, czy to do żłobka.

Jak pokroić tort i inne zagadki matematyczne, Ian Stewart

Władczynie: kobiety, które tworzyły historię, Gertrud Fussenegger

Jak to wśród kobiet bywa, przynajmniej połowa z nas jest na jakiejś diecie, co nie przeszkadza nam zazwyczaj osłodzić sobie wieczoru, bo jak wiadomo: wszystko co dobre jest nielegalne, niemoralne albo tuczy - a my uwielbiamy to co dobre, więc moralnością i kaloriami zbytnio się nie przejmujemy, nielegalnego staramy się jednak unikać :) Do tego człowiek nie ryba..., a skoro in vino veritas... Tak więc należycie zaopatrzone, a co za tym idzie dobrze usposobione, mogłyśmy przystąpić do poważnej rozmowy, tym razem o książce Paraiso Travel Jorge Franco.



W świat Jorge Franco wprowadziła nas Marynika. Był oczywiście sex, narkotyki i... mafia w Medellín, bo w końcu to Kolumbia, choć jak na możliwości lokalne autor należy raczej do tych grzecznych i ułożonych. Dyskusja tego wieczoru była wartka, pełna błyskotliwych spostrzeżeń (zresztą jak zwykle) i o dziwo, niemal cała na temat :). Głosy co do walorów literackich Paraiso były podzielone, aczkolwiek szala dość znacznie przechyliła się na korzyść owej powieści. Mimo iż oponentki walczyły zaciekle, frakcja ZA uzyskał miażdżącą przewagę.
Najlepiej jednak przytoczę kilka opinii:

Jarząbek: Wszyscy już oczywiście wiedzą, że była dla mnie potwornie nudna. Strasznie drażniła mnie postawa głównego bohatera.

Marynika: Książka o tym, że los jest ślepy, zwłaszcza ten prowadzony przez kulawe pomysły.  

Wiola: Książka o chłopaku, który błąkał się po swoim życiu bez celu, ładu i składu, a właściwie to sterczał w tym życiu jak kołek, zatknięty bezpiecznie w znanym płocie. Aż znalazł sobie busolę-Reinę i jej się trzymał, bo nie wymyślił nic innego. Dał się wywlec ze swojego płotu, ciągać bezwolnie po świecie przez czyjeś marzenia, bo uznał je za własne. Dopiero strata busoli-Reiny pozwoliła mu znaleźć siebie, swoje własne myśli, może jeszcze nie własne marzenia, ale jakiś początek nastąpił. "Paraiso Travel" - Biuro Podróży do Wnętrza Siebie - co cię nie zabije, to cię wzmocni!  

Mała Mi: Być może wielu czytelników znajduje w tej książce głębokie treści estetyczne i literackie - ja niestety nie należę do tych szczęśliwców. 

Ludeczka: Dojrzewanie do samodzielności w ekstremalnych warunkach. Książka jest wystarczająco filmowa, żeby darować sobie oglądanie filmu nakręconego na jej podstawie.

Lisseque: Lektura odrobiona, ale bez fajerwerków. Po raz kolejny potwierdza, że chuć i pieniądze kręcą naszym globem. Ogólnie rozczarowanie i językiem i treścią : główny bohater niby się zgubił,ale jak to w amerykańskim filmie trafił na ludzi -Aniołów co to go przygarnęli do serca. Szukał Reiny , a co właściwie znalazł ?  Po przeczytaniu nie znam odpowiedzi na to pytanie.

Nożycoręka: Niezłe, warte poznania, czytadło z happy endem ale tęsknić jednak nie będę.

Gipiura:  Dla niektórych „Paraiso Travel” jest klasyką american dream. Dla innych opowieścią o wielkiej i romantycznej, ale też ślepej miłości. Dla mnie jest historią o najtrudniejszym rozdziale w życiu każdego człowieka – o dojrzewaniu. Dojrzewaniu, które częstokroć, aby zakończyć się pełną integracją osobowości musi być procesem trudnym, bolesnym i głębokim. Dla bohatera powieści jest on tak głęboki, że dopiero sięgnięcie dna, zarówno tego dosłownego, fizycznego, symbolizowanego nie tylko przez brud i zimno nowojorskich ulic, lecz też przez realizm publicznych toalet, jak i sięgnięcie dna swojej duszy, zwieńcza się sukcesem odkrycia siebie. A mnie się to odkrycie spodobało

Matka Założycielka (czyli JA): Bo to zła kobieta była... Książka za to niczego sobie.

Drogie Książniczki, czekam na więcej opinii!

Zgodne byłyśmy wszystkie co do jednego. Główny bohater to straszna MEMEJA, maminsynek, niedorozwinięty emocjonalnie i niewyżyty seksualnie dzieciak w skórze młodego mężczyzny. Jednakże zakończenie może budzić optymizm co do jego osoby.



Przedstawiam teraz pełną recenzję napisaną, specjalnie dla Gatek, przez Marynikę.

Paraiso Travel – podróż szarych komórek z dołu do góry lub, jak kto woli, czego jak czego, ale po źle zrozumianym popędzie seksualnym należy się wyłącznie głupoty spodziewać.

Bo życie to w ogóle dziwne jest. Okazuje się, że rację mieli ci z filozofów, którzy uważali, że jesteśmy sumą doświadczeń przy niewielkim zaledwie współudziale genów. Okazuje się, że nie sposób właściwie ocenić nikogo bez drobiazgowej analizy wszystkich uwarunkowań jego życia. Trudnego bądź łatwego dzieciństwa, pochodzenia społecznego, przebiegu edukacji, stanu majątkowego, kręgu kulturowego oraz przebytych chorób i rozczarowań. Dlaczego ktoś postąpił, jak postąpił?
Weźmy „na widelec” Marlona – młodzieńca, który miał zaszczyt zostać bohaterem nie byle jakiej książki Jorge Franco Paraiso Travel.
I tu będzie dygresja. Jorge Franco, mimo minionych już 50-tych urodzin, nadal określany jest mianem młodego pokolenia pisarzy kolumbijskich – nic tak nie odmładza jak sukces. Sam Gabriel García Márquez namaścił go na swego następcę. Jego słynna uwaga – „To jemu spośród kolumbijskich autorów chciałbym przekazać pałeczkę” – znalazła się na okładce Paraiso Travel i przyniosła rozgłos Franco. Dzięki temu jednemu zdaniu sprawę Marlona „Mięczaka” poznało międzynarodowe grono czytelników. Koniec dygresji, początek recenzji teraz będzie.

W maksymalnym skrócie:
Paraiso – raj
Travel – podróż.

W mniejszym skrócie:
Jest to książka o tym, że należy rozum trzymać w głowie, a nie w spodniach, bo może to być przyczyną wielu niezaplanowanych wydarzeń.

Przeważnie poważnie:

Marlon, atrakcyjny i lekko zdemoralizowany młodzieniec, daje się naciągnąć swojej dziewczynie – cwanej jaszczureczce – na obłędny pomysł wyruszenia do USA – krainy mlekiem i miodem płynącej. Wizja wiecznego orgazmu w przyjemnych okolicznościach amerykańskiego snu każe mu bez mrugnięcia okiem prowadzić się Reinie za kluchowatą rękę przez niemal siedem grzechów głównych, by zakończyć tę podróż ni mniej, ni więcej tylko na śmietniku w Nowym Jorku. Wielkie Jabłko Marlon poznaje głównie od strony ogonka i przy pierwszej sposobności gubi się w skomplikowanym rysunku ulic, bezpowrotnie zostawiając za sobą ukochaną Reinę i wkraczając na wyboistą drogę samodzielności. Zostawiony samemu sobie, nieznający języka, nieprzyzwyczajony do radzenia sobie w trudnych sytuacjach, wychuchany synek swoich zapracowanych rodziców zderza się z betonową ścianą prawdziwej nędzy. Głodny, leniwy i przerażony niedorajda. Biedny Miś. Przerażony, ale na szczęście przystojny. Znajduje opiekę i przewodników po nowym świecie, w którym z wolna zaczyna coś kapować. Reina, powód jego wszystkich nieszczęść, staje się powoli postacią mityczną i punktem odniesienia. Marlon szuka Reiny rozpaczliwie, z całą rozpaczą, na jaką go stać – czyli nieprzesadną dość. Na koniec ją znajduje i wypełniwszy swoje marzenie, może z czystym sumieniem i życzliwie powiedzieć jej – powieś się, jak chcesz. Po czym następuje hymn amerykański i lista płac. Skojarzenie z planem filmowym nasuwa się samo. Mimo irytującego głównego bohatera książkę czyta się dobrze. Sceny teraźniejsze zgrabnie przeplatają się z przeszłością. Tłumacz się postarał i czyta się lekko, bez szczękościsku.
Dlaczego zatem nie wiem, czy chciałabym ją jeszcze raz przeczytać?
Bo co?
Bo to książka o kolejnym nieudaczniku (gdzie ci mężczyźni...)?
Bo męczy jego głupota?
No męczy, męczy i to właśnie jest ta chwila, gdzie powinniśmy podsumować młodzianka i zastanowić się nad warunkami, w jakich funkcjonował, słowem:
Dlaczego zrobił to, co zrobił, czyli dywagacja o życiu, które dziwne jest, jak ustaliliśmy na początku.
Imię i nazwisko: Marlon Cruz.
Miejsce urodzenia: Medellín, Kolumbia – jak ktoś nie wie, co to Medellín, to widocznie jeszcze się nie narodził.
Wykształcenie i wiek: pozwalające mu startować na studia, choć najwyraźniej można przy okazji nie umieć ani słowa po angielsku.
Rodzice: średnio zamożna klasa średnia, wychowująca we względnym dobrobycie, ale i panicznym strachu swojego syna.
Nie należy się wprawdzie dziwić rodzicom, że chronią dziecko przed niebezpieczeństwami życia w Medellín, ale nikt samodzielny i otrzaskany z tego, jak widać, nie wyrośnie. Może pozbawiony większych perspektyw dorastający chłopak, któremu nie dane jest czuć się w pełni mężczyzną (wobec konkurencji zbójów i morderców), jest pozbawiony głębszych refleksji z powodu zwykłej, szarej nudy? Wydaje się, że Marlon to sztandarowy produkt specyficznej kolumbijskiej rzeczywistości. Czy to właśnie ona go stworzyła takim bezwolnym i naiwnym?
Specyficznej?
Ejże! Ciekawe, ilu Marlonów chodzi teraz po polskich ulicach, marząc o lepszym życiu i słodkiej chwili uniesienia w ramionach tej czy innej Reiny.

Marynika


Wieczór zwieńczyłyśmy oglądaniem filmu powstałego na podstawie Paraiso Travel. Było prawie jak w starym kinie, popcorn, siedzenie w rzędach na niewygodnych krzesłach i mały ekran. Ponadto szeleszczenie papierkami, niewybredne komentarze oraz oczywiście ostentacyjne uciszanie. Czyli wszystko, co udany seans filmowy mieć powinien. Niestety w chwili mej nieuwagi rolę operatora sprzętu audiowizualnego uzurpowała sobie Mała Mi i film z 1 godz. i 50 min. skrócił się nagle do 50 min. Nie spotkało się to jednak z protestami ze strony widowni, co - jak myślę - jest jednoznaczną recenzją owego wytworu filmowego. Ja ze swej strony złośliwie dodam jedynie, że twórcy tego "dzieła" zdecydowanie rozminęli się z powołaniem i powinni raczej młynki kręcić, a nie filmy. Myśl przewodnia książki zaginęła gdzieś w potoku pseudoartystycznego bełkotu, a główny wątek poszukiwania Reiny został niemal pominięty. (To była moja złaaa, krytykancka twarz).

Paraiso Travel, reżyseria: Simon Brand

Ponadto było jeszcze rozwiązanie konkursu pod tytułem: Co Matka Założycielka kombinuje tym razem? Czyli przyjemności same oraz niespodzianek wiele.
W kategorii:
Najzabawniejsze - zwyciężczynią została Marynika za odpowiedź: jak to jesienią, będziemy robić zapasy... w kisielu.
W kategorii:  
Najbardziej zbliżone do prawdy - Nożycoręka za odpowiedź: dwulecie Klubu i raz jeszcze Marynika za: seans filmowy.
Nagrody były poważne, książkowe i bezcenne, oczywiście.

Uzgodniłyśmy także, że wyjdziemy do ludzi (bo "na ludzi" to już chyba troszkę za późno:)) i upublicznimy odrobinę nasz wizerunek, opowiadając trochę o sobie na tym blogu. Więcej szczegółów, mam nadzieję, niebawem, jak już sterroryzuję, zaszczuję i wymuszę (jestem zwolenniczką rządów twardej ręki) na wszystkich Książniczkach, by podesłały mi kilka zdań od siebie.
:-)

4 komentarze:

  1. Komentuję anonimowo jak zwykle - całkiem zgrabny tekścik.

    OdpowiedzUsuń
  2. Recenzja ciekawsza niż ksiąka, dużo ciekawsza i dużo zabawniejsza.
    Jarząbek

    OdpowiedzUsuń
  3. 36 year old Help Desk Operator Benetta Shimwell, hailing from Haliburton enjoys watching movies like Tattooed Life (Irezumi ichidai) and Shooting. Took a trip to Tsingy de Bemaraha Strict Nature Reserve and drives a Navigator. wiecej pomocnych wskazowek

    OdpowiedzUsuń